Mit “100 tysięcy...” - Eugeniusz Misiło

 

Dziś liczba zamordowanych wciąż rośnie. Pomimo upływu czasu, braku gruntownych badań, nowych ustaleń. Z początkowych 40 tys. ofiar na Wołyniu (i 100 tys. na całych Kresach), szybko zrobiło się 60, potem 70 i 80 tys. W ubiegłym roku prezydent Andrzej Duda, składając 11 lipca w Gdańsku kwiaty pod pomnikiem „Pamięci Ofiar Eksterminacji Ludności Polskiej na Wołyniu”, mówił już o

ponad 100 tys. zamordowanych na Wołyniu”.

Jeszcze tego samego dnia na portalu prezydent.pl napisano, że

są też szacunki mówiące o 120-130 tys. ofiar na Wołyniu”.

Kilka dni temu wojewoda lubelski Przemysław Czarnek, w wywiadzie dla Radia Lublin bez zająknięcia wymienia liczbę 130 tys. zamordowanych, a TV Trwam w relacji z uroczystości w Sahryniu – 200 tys. polskich ofiar „rzezi wołyńskiej”.

To znacznie więcej niż łączne straty polskie w poległych poniesione w ciągu 5 lat na wszystkich frontach II wojny światowej (120 tys.), łącznie z kampanią wrześniową, Powstaniem Warszawskim, walkami partyzanckimi, na froncie zachodnim i wschodnim, forsowaniem Odry i Nysy, Monte Casino.

Jeśli chodzi o łączną liczbę Polaków zamordowanych na Kresach „rekordzistą” był nieżyjący już prof. Edward Prus. Publicznie twierdził, że ma dowody na wymordowanie przez Ukraińców 500 tys. Polaków. Pomimo iż przywoływana przez niego, jako koronne źródło, wypowiedź prezydenta Ukrainy Leonida Kuczmy okazała się „fałszywką” – zresztą nie jedyną, którą, jak twierdzą znawcy przedmiotu, Prus sfabrykował dla poparcia tezy o „ukraińskim ludobójstwie” – zdania nie zmienił do śmierci.

Później, „mit” o pół milionie polskich ofiar wielokroć powielało Stowarzyszenie Upamiętniania Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów we Wrocławiu i jego przewodniczący Szczepan Siekierka, m.in. w pismach i petycjach słanych do prezydenta RP, do Sejmu, do mediów. Na forach internetowych, w dyskusjach Wikipedystów, publikacjach środowisk kresowych, liczba zamordowanych rzędu 200-400 tys. nie jest dziś niczym wyjątkowym.

Jesteśmy, prawdopodobnie, świadkami narodzin polskiej odmiany kreatywnej księgowości. Tyle że zamiast pomnażania fikcyjnych zysków, mnoży się wirtualne ofiary. Najpierw w niczym nieograniczonej wyobraźni środowisk kresowych, potem mediów, wikipedystów, a w końcu w świadomości polskiego społeczeństwa. Szybciej rośnie już tylko polski dług publiczny. Za oszustwo finansowe grozi sroga kara finansowa, z karą pozbawienia wolności włącznie. Za dopuszczenie się drugiego czynu, poprzez nieuprawnioną manipulację liczbą ofiar, w Polsce nie grozi nic. Pod warunkiem, że dotyczy on Ukraińców.

Owe 100 tys. ofiar „rzezi wołyńskiej” z dyskursu publicznego gładko przeszło do obiegu naukowego. Jest liczbą machinalnie powtarzaną, podobnie jak data 11 lipca 1943 r., podczas dorocznych uroczystości, konferencji rocznicowych, paneli dyskusyjnych, w wystąpieniach polityków, uchwałach sejmowych i niedzielnych kazaniach.

Jeśli jest jakaś różnica w tych wypowiedziach, to może ta, że czasem ktoś opatrzy ją wstydliwym komentarzem, iż ofiary były również po stronie ukraińskiej. Według polskiego Instytutu Pamięci Narodowej było to 20 tys. zamordowanych, wg ostatniej wypowiedzi prezydenta Dudy – ledwie 4 tys. Jednak każdorazowo zastrzega się, że owe 20 tys. ukraińskich kobiet i dzieci nie zostało zamordowanych rozmyślnie i świadomie (byłoby to ludobójstwo), lecz w odwecie za wcześniej dokonane mordy przez UPA.

I choć niejednokrotnie przeczy temu chronologia, to dzielenie śmierci na tą zadaną w „rzezi” i tą w „odwecie”, jest dziś obowiązującym standardem. Martwy Polak – to ofiara ludobójstwa. Martwy Ukrainiec – to coraz częściej już tylko błąd w statystyce. O jakiejkolwiek „symetrii” śmierci mowy być nie może.

Zresztą słowo „symetria” to jeden z tych eufemizmów, które robią ostatnio w Polsce zawrotną karierę. Podobnie jak „akcje prewencyjno-odwetowe”, „polski ruch narodowy”, jako kwintesencja patriotyzmu i „ukraiński nacjonalizmu” vel „banderyzm”, jako esencja genetycznej zbrodniczości. Dla symetrii na listę eufemizmów zakazanych wpisano m.in.: „polsko-ukraińskie pojednanie”, „polska okupacja”, „polskie obozy koncentracyjne”, „wojna na Ukrainie”. Lista jest wciąż otwarta.

Mit „6 milionów”

Rosnąca liczba Polaków zamordowanych na Wołyniu i na Kresach przez część badaczy jest postrzegana jako reakcja na „zrewidowanie” Rosnąca liczba Polaków zamordowanych na Wołyniu i na Kresach przez część badaczy jest postrzegana jako reakcja na „zrewidowanie” In minus wszystkich dotychczasowych ustaleń dotyczących polskich strat poniesionych z rąk sowieckich i niemieckich w czasie II wojny światowej. Z dnia na dzień Polska i naród polski, uważający się przez dziesięciolecia za największą ofiarę hitlerowskiego ludobójstwa, znaleźli się daleko w tyle nie tylko za Ukrainą i Rosją, co Białorusią, która w przeliczeniu na liczbę mieszkańców poniosła największe straty z rąk niemieckiego okupanta (2,5 mln zabitych i zamordowanych, ok. 28% ludności).

Jedną z najgłośniejszych była „rewizja” liczby 6 mln 28 tys., jako łącznych polskich strat poniesionych w czasie II wojny światowej. Była ona podawana przez niemal pół wieku w każdej encyklopedii z czasów PRL, w każdym podręczniku historii. Według dr. Mateusza Gniazdowskiego z Instytutu Spraw Międzynarodowych była jednym z fundamentów ówczesnej polityki historycznej państwa komunistycznego, dowodem na to, jak bardzo naród polski ucierpiał pod jarzmem niemieckiego okupanta.

W 2008 roku w „Polskim Przeglądzie Dyplomatycznym” (nr 1/2008) dr Gniazdowski opublikował dokument ujawniający, że liczbę tę wymyślił w grudniu 1946 r. członek Biura Politycznego KC PPR, podsekretarz stanu w Prezydium Rady Ministrów – Jakub Berman, nakazując arbitralnie „Ustalić liczbę zabitych na 6 mln ludzi”. Potem polecił dodać 28 tys., by wyglądało to bardziej „wiarygodnie”.

Prof. Czesław Madajczyk z Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk, który jako pierwszy ogłosił publicznie, że wielkość strat jest znacznie niższa i wynosi nie 6 mln, a ok. 3 mln zamordowanych Żydów i niespełna 1 mln Polaków, został odsądzony od czci i wiary. Prof. Czesław Madajczyk z Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk, który jako pierwszy ogłosił publicznie, że wielkość strat jest znacznie niższa i wynosi nie 6 mln, a ok. 3 mln zamordowanych Żydów i niespełna 1 mln Polaków, został odsądzony od czci i wiary. „Zrobiono z niego niemalże zdrajcę narodowego. A przecież już wtedy wiadomo było, że liczbę 6 milionów wzięto z sufitu. Przez lata stała się ona jednak symbolem polskiego cierpienia podczas wojny. A ludzie nie lubią, gdy obala się takie symbole” – twierdzi prof. Tomasz Szarota, również historyk z IH PAN.

Potem prof. Krzysztof Jasiewicz w swoich publikacjach opartych na listach transportowych wojsk NKWD odnalezionych w sowieckich archiwach „zrewidował” liczbę Polaków deportowanych z Kresów w głąb ZSRR w latach 1939-1941, obniżając ją z 2 milionów do 320–340 tysięcy deportowanych i 62 tys. skazanych, a następnie wywiezionych do łagrów, czyli pięciokrotnie. I w tym przypadku autor spotkał się ze zmasowaną, agresywną krytyką nie tylko środowisk kresowych, ale i naukowych. Dodajmy, że z owych 400 tys. obywateli polskich, co najmniej 1/3 stanowili Ukraińcy, Białorusini, Litwini i Żydzi. Jak podaje prof. Rafał Wnuk z Instytutu Studiów Politycznych PAN podczas trzeciej wywózki spośród 80 tys. deportowanych aż 84% było Żydami.

Kolejnym szokiem była „rewizja” polskich ofiar Konzentrationslager Auschwitz (Oświęcim). Według wybitnych polskich historyków prof. Wojciecha Materskiego i prof. Tomasza Szaroty, współautorów wydanego w 2009 r. przez IPN opracowania „Polska 1939–1945. Straty osobowe i ofiary represji pod dwiema okupacjami”, liczba Polaków zamordowanych w niemieckim nazistowskim obozie koncentracyjnym Auschwitz była zawyżona co najmniej sześciokrotnie: z podawanych wcześniej 4-5 mln (w tym 3-4 mln Żydów i 1 mln Polaków), w rzeczywistości zginęło tam nie więcej jak 140-150 tys. Polaków i ok. 1,1 mln Żydów.

Czterokrotnie zmalały też oficjalne straty cywilnej ludności stolicy podczas Powstania Warszawskiego. Zaraz po wojnie podawano liczbę 700 tysięcy ofiar, potem ćwierć miliona, a według najnowszych badań zginęło około 150 tys. osób cywilnych i 20 tys. powstańców.

„Skoro obóz w Auschwitz i powstanie pochłonęły 300 tys. ofiar, to po dodaniu cywilów zabitych podczas kampanii 1939 roku (ok. 50 tys.) oraz poległych na wszystkich frontach polskich żołnierzy (ok. 120 tys.) liczba niemieckich ofiar nie przekroczy pół miliona. Skala represji nie była aż tak wielka, jak mogłoby się wydawać. Wiem, że to się może okazać szokujące, jednak mówimy nie o milionach, ale o setkach tysięcy polskich ofiar” – powiedział prof. Krzysztof Jasiewicz w dyskusji „Mit sześciu milionów”. [„Plus Minus” – dodatek do „Rzeczypospolitej” z 6.06.2009 r.]

„Uzgodnienia i kompromisy”

Równie szokujące może się okazać, że owe 100 tys. zamordowanych Polaków na Wołyniu nie jest bynajmniej rezultatem wieloletnich badań archiwalnych, żmudnego liczenia „trupów”, a tym bardziej ustaleń poczynionych w ramach śledztw prowadzonych przez prokuratorów Instytutu Pamięci Narodowej – co przede wszystkim wynikiem uzgodnień przyjętych z organizacjami kresowymi. Kulisy jednej z takich pierwszych prób opisał w swoich wspomnieniach „Droga do prawdy o wydarzeniach na Wołyniu” (2006) Andrzej Żupański. Jego zdaniem bardziej trafny byłby w tym przypadku termin – „kompromis”.

Pana Andrzeja Żupańskiego, wieloletniego przewodniczącego Środowiska Żołnierzy 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK, poznałem przy okazji konferencji „Polska-Ukraina. Trudne pytania”, spotkań w Sejmie w Polsko-Ukraińskiej Grupie Parlamentarnej i naszych prywatnych dyskusji pod hasłem „Podajmy sobie ręce ponad mogiłami”. Był człowiekiem prawym, wysokiej kultury osobistej, dążącym do pojednania polsko-ukraińskiego przez prawdę. Cechował go dość niezwykły umiar w ocenie liczby ofiar i brak zacietrzewienia charakterystycznego dla większości działaczy organizacji kresowych, czym przysporzył sobie wielu wrogów we własnym środowisku. Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Andrzej_Żupański

W rozdziale zatytułowanym „Rozbieżności w ocenie strat” A. Żupański pisze:

­„W maju 1995 roku we Wrocławiu odbyła się konferencja zorganizowana przez Stowarzyszenie Upamiętniania Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów. Delegacja Okręgu [Wołyńskiego – E.M.] (W. Filar, A. Żupański) wzięła udział w konferencji, gdyż bardzo zainteresował nas temat. Liczyliśmy na zapowiadany udział przedstawicielstw wojewódzkich Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, zajmujących się zbrodniami Ukraińców. Spodziewaliśmy się bliższych informacji na temat liczby ofiar – szczególnie z III Obszaru Armii Krajowej: w okręgu lwowskim, stanisławowskim i tarnopolskim. Jak o tym wcześniej pisaliśmy, stale brakowało nam jakichś wiarygodnych szacunków.

Niestety z naszych nadziei nic nie wyszło, bo przyjechał tylko p. Ryszard Kotarba z Krakowa, który wiele lat pracował nad stratami polskimi w województwie tarnopolskim. Oświadczył on, że jego badania wykazały dotąd (badania są dalej prowadzone) śmierć z ręki Ukraińców tylko około 1500 Polaków. Takie oświadczenie wywołało oburzenie wśród zebranych.

Takie same lub większe niezadowolenie wywołała nasza odmowa zaakceptowania oświadczenia zebranych, które odczytano. Nie mogliśmy zgodzić się na określenie strat polskich w całym konflikcie na kilkaset tysięcy osób, gdyż wskazywałoby to na brak jakiejś szerszej zebranej wiedzy o liczbie zabitych. Kilkaset tysięcy to może być dwieście tysięcy, a także osiemset tysięcy. Nasze wyjaśnienie przyczyn odmowy nie zostało przyjęte i bez osłonek wyrażano dezaprobatę pod naszym adresem. Od tej pory przez kilka lat piszący te słowa A. Żupański, a także w jakimś stopniu W. Filar, mieli bardzo złą opinię we Wrocławiu.

To przesadne ocenianie strat polskich denerwowało nas także przez następne lata. Wiedzieliśmy, że najbardziej prawdopodobna liczba strat na Wołyniu wynosi ok. 50 000 (przy 34 tys. udowodnionych). Gdy słyszeliśmy liczbę pół miliona, wiedzieliśmy, że to absurd, kompromitujący absurd, gdyż straty w każdym z trzech województw południowo-wschodnich musiałyby być 3 razy większe niż na Wołyniu!”

„Czy Pan jesteś Polakiem!?”

Po przeczytaniu tego fragmentu wspomnień zadzwoniłem do Pana Ryszarda Kotarby i spytałem, czy było rzeczywiście tak, jak opisał to Andrzej Żupański. Potwierdził.

„Pierwszy raz w życiu czegoś takiego doświadczyłem. Kiedy zreferowałem dane dotyczące liczby Polaków zamordowanych na terenie woj. tarnopolskiego, wedle ówczesnego stanu naszych badań (śledztw), na sali powstała wrzawa, ludzie podchodzili do mnie, wykrzykiwali „Czy Pan jesteś Polakiem!?”

W cztery lata później Ryszard Kotarba na zaproszenie Andrzeja Żupańskiego jedzie do Łucka i bierze udział w IV Seminarium „Polska-Ukraina: trudne pytania” (3-5 listopada 1999). Jest jednym z dwóch referentów strony polskiej w części zatytułowanej: „Straty ludności w Galicji Wschodniej w latach II wojny światowej 1941-1945”. Wygłasza referat: „Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej w województwie tarnopolskim w latach 1941-1945”. Liczbę zamordowanych Polaków w tym województwie ocenia tym razem znacznie wyżej, bo na 8 tys. Według drugiego polskiego referenta dr. Grzegorza Hryciuka, historyka z Uniwersytetu Wrocławskiego, łączne straty w Galicji, tj. w woj. lwowskim, stanisławowskim i tarnopolskim, wynoszą nie więcej niż 20-25 tys. Referent strony ukraińskiej, dr Stepan Makarczuk, nie podał jakiejkolwiek cyfry strat polskich ani ukraińskich. Nawet szacunkowych.

Widziałem, że strona ukraińska była zupełnie nieprzygotowana – wspomina Kotarba– wspomina Kotarba. My dysponowaliśmy ogromną wiedzą, faktami popartymi zeznaniami tysięcy świadków, liczbami ofiar, nazwami miejscowości. Oni nie mieli praktycznie żadnej wiedzy”.

Ten fragment wypowiedzi Ryszarda Kotraby jest niezwykle istotny dla dalszych rozważań. To właśnie wtedy, podczas tych seminariów, strona polska, a przede wszystkim środowiska kresowe, ostatecznie nabrały przekonania, że mając za partnera historyków ukraińskich, którzy nie dysponują nawet elementarną wiedzą na temat liczby ofiar polsko-ukraińskiego konfliktu, będzie można narzucić zarówno Ukrainie, jak i polskiemu społeczeństwu, nie tylko własną wizję genezy, przebiegu i konsekwencji „rzezi wołyńskiej”, co przede wszystkim jej wymiar liczbowy ofiar. I ten stan trwa po dziś dzień.

E.M.

W dwa lata po nieudanej próbie wypracowania kompromisu pomiędzy organizacjami kresowymi w sprawie liczby Polaków zamordowanych na Wołyniu i na „Kresach”, do której doszło podczas pamiętnego spotkania we Wrocławiu w maju 1995 r., tamtejsze środowisko skupione wokół Stowarzyszenia Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów (dalej: Stowarzyszenie UOZUN) zdecydowało się wreszcie przedstawić własną ocenę strat polskich. Tym razem, w miejsce oświadczenia, zawierającego ogólnikowe sformułowania o kilkuset tysiącach zamordowanych, pod którym zarówno Andrzej Żupański, przewodniczący środowiska żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej, jak i jego koledzy ze Światowego Związku Żołnierzy AK odmówili złożenia podpisu, przesłano do Warszawy dwa obszerne dokumenty.

Pierwszy – zwany „Informacją”, opracowany przez zespół Stowarzyszenia UOZUN na podstawie danych zawartych w czasopiśmie „Na Rubieży” [organ prasowy Stowarzyszenia] i podpisany przez jego przewodniczącego Szczepana Siekierkę, podawał łączną liczbę zamordowanych Polaków na całych „Kresach” na 208 700 osób. Z tego Wołyń – 68 700, Małopolska Wschodnia – 127 000 (woj. tarnopolskie – 43 990, lwowskie – 33 048, stanisławowskie – 21 630) oraz teren Polski w jej obecnych granicach (woj. lubelskie, rzeszowskie i krakowskie) – 13 300 osób.

Według drugiego dokumentu – zatytułowanego „Studium”, autorstwa dr. Aleksandra Kormana z Wrocławia, na tym samym terenie i w tym samym czasie zamordowanych zostało łącznie – 183 700 osób. Różnica tkwiła, zdaniem Kormana, w mniejszej liczbie ofiar w Małopolsce Wschodnie, czyli w Galicji (100 tys.).

20 tys. czy 127 tys. zamordowanych w Galicji?

Andrzej Żupański w swojej książce nie publikuje tych dokumentów. Omawia je tylko ogólnie, opatrując następującym komentarzem:

W «Informacji» nie ma zestawienia dla całości ani strat udowodnionych relacjami, ani strat szacunkowych. Autorzy nie podali stosunku między liczbą ofiar udokumentowaną, a wyznaczoną szacunkowo. […] . […] Również analiza danych w «Studium» dla poszczególnych powiatów budzi wątpliwości. Na przykład dla powiatu Kamionka Strumiłowa suma wymienionych strat wynosi 550 osób, co jednak nie przeszkadza autorowi w zestawieniu strat wszystkich powiatów województwa lwowskiego dla powiatu Kamionka Strumiłowa wpisać cyfrę 3500. Nie wiadomo na jakiej podstawie i dlaczego, dr Korman na str. 4 pisze: «Ogólna liczba strat osobowych kresowej i bieszczadzkiej ludności […] szacowana na 500 tys. osób wydaje się być zbliżona do rzeczywistości»”.

Na koniec, nie kryjąc rozczarowania, Żupański napisze:

„Dla naszego Zarządu takie stwierdzenia są zupełnie pozbawione podstaw i wyrządzają wielką szkodę naszej sprawie. Ciężko będzie kolegom z Wrocławia obronić swoje dwustutysięczne szacunki, zaś twierdzenie o stratach półmilionowych stawia pod znakiem zapytania wartość naszej pracy dokumentacyjnej”.

Co miał na myśli Żupański, poddając w wątpliwość szacunki polskich strat podane przez Stowarzyszenie i dr. Kormana, w szczególności te, mówiące o 127 tys. zamordowanych w samej Galicji? Otóż znał on już wtedy treść tajnej notatki zastępcy dyrektora Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu (dalej: GKBZpNP) dr. Stanisława Kaniewskiego, zawierającej ocenę strat ludności polskiej na „Kresach”. Notatka była przeznaczona wprawdzie dla Ministra Sprawiedliwości, ale sporządzono ją na wniosek senator Marii Berny z Socjaldemokracji Polskiej (SdRP).

Według ustaleń Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu liczba polskich ofiar w województwie lwowskim, stanisławowskim i tarnopolskim nie przekraczała 20 tys. osób!! Była zatem sześciokrotnie mniejsza od szacunków Stowarzyszenia Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów (127 tys.) i pięciokrotnie niższa od „Studium” dr. Kormana (100 tys.).

Notatka dr. Kaniewskiego uwiarygodniała przy tej okazji dane dotyczące strat polskich w woj. tarnopolskim przedstawione przez Ryszarda Kotarbę. Teraz liczba 1500 – 8000 zamordowanych – według danych Okręgowej Komisji BZpNP w Krakowie, wzrosła do 43 990 osób – według Stowarzyszenie UOZUN.

W kilka lat później informację o łącznych stratach rzędu 20-25 tys. w województwie lwowskim, stanisławowskim i tarnopolskim powtórzy w wynikach swoich badań prof. Grzegorz Hryciuk, historyk z Uniwersytetu Wrocławskiego zaproszony przez Andrzeja Żupańskiego do udziału w seminarium „Polska-Ukraina: trudne pytania”. Wreszcie liczba 20-25 tys. zostanie uznana przez polskich historyków biorących udział w tym seminarium za najbliższą prawdy i zapisana w polsko-ukraińskim protokole końcowych „uzgodnień i rozbieżności”, jako oficjalne stanowisko strony polskiej.

200 tys. czy 500 tys. zamordowanych na „Kresach”?

W kwietniu 1997 r., a więc kilka miesięcy po opracowaniu „Informacji”, Stowarzyszenie UOZUN wyśle do Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego pismo (L.dz. 14/97), w którym dane o 200 tys. Polakach zamordowanych w Galicji i na Wołyniu zwiększy do 500 tys. W ten oto sposób liczba osób, które poniosły śmierć z rąk Ukraińców, zrówna się z liczbą Polaków zamordowanych przez niemieckich i sowieckich okupantów w czasie II wojny światowej razem wziętych.

Powściągliwy jak zawsze w wyrażaniu opinii Andrzej Żupański określi to, jako przejaw „Powściągliwy jak zawsze w wyrażaniu opinii Andrzej Żupański określi to, jako przejaw „przesadnego oceniania strat polskich”, choć równie uprawnione byłoby określenie w rodzaju – „manipulacja”, „gra trupami”, „kłamstwo wołyńskie”.

Czas i powód powstania tego pisma nie był przypadkowy i miał kilka wątków. Jednym z nich była zapowiedź wyprawy prezydenta Polski do Kijowa, w celu podpisania z prezydentem Ukrainy wspólnego „Oświadczenia o porozumieniu i pojednaniu obu narodów”, do czego, jak wiadomo, doszło 21 maja 1997 r. [zob. www.pwin.pl/Publikacje/biu3_151.pdf]

Środowiska kresowe skupione wokół Stowarzyszenia UOZUN nie kryły niechęci dla wszelkich idei polsko-ukraińskiego pojednania. Dlatego też najpierw próbowano odwieść prezydenta od tego pomysłu, który uznano za zniewagę pamięci Polaków pomordowanych na Kresach, a kiedy nadzieje te okazały się płonne, postanowiono przynajmniej przypomnieć mu o ogromie cierpień narodu polskiego, niewspółmiernych, w ich ocenie, z cierpieniami narodu ukraińskiego.

Po pewnym czasie Stowarzyszenie UOZUN powróci ponownie do 200 tysięcy zamordowanych. I tym razem nie poda powodu dokonania tak znaczącej korekty liczby ofiar. W 2015 r. dane zgromadzone przez Stowarzyszenie zostaną opublikowane przez dr Lucynę Kulińską i prof. Czesława Partacza w książce Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich na Polakach 1939-1945, wydanej nakładem Bellony (2015). W ten sposób nadano im rangę wyników badań naukowych.

 

Przemysław Serednicki: Ilu Polaków mogło stracić życie z rąk ukraińskich nacjonalistów?

Lucyna Kulińska: Po kilkudziesięciu latach trudno ustalić pewną liczbę zabitych i zmarłych na skutek zbrodniczych działań ukraińskiego nacjonalizmu, tym bardziej, że gruntownych badań nie przeprowadziły żadne państwowe uczelnie, ani instytucje. Starali się wypełnić tę lukę wypełnić sami kresowiacy, ale ich ciężką pracę długo ignorowano lub co gorsza dyskredytowano. Według moich ustaleń polskich ofiar OUN-UPA, policji ukraińskiej, formacji ukraińskich na żołdzie niemieckim (np. SS Galizien, czy Nachtigall) i miejscowej ludności, było około 200 tysięcy”. [„Prawda przegrywa z polityką”, Wirtualna Polonia, 10.07.2013].

 

„Ukraiński wianuszek” dr. Kormana

Wzięte z sufitu wrocławskich, poniemieckich kamienic i powtarzane do dziś dane o 200 i 500 tys. Polaków zamordowanych przez Ukraińców, to nie jedyny przykład manipulacji Stowarzyszenia UOZUN. Nie mniej głośna i szkodząca wiarygodności środowisk kresowych była historia „fałszywki” fotografii przedstawiającej dzieci omotane drutem kolczastym i powieszone na drzewie. Zbrodni tej miała jakoby dokonać UPA jesienią 1943 r.

To prawdopodobnie jedno z największych fałszerstw w historii nie tylko polskiej fotografii. Wstrząsające, wręcz drastyczne w swej wymowie zdjęcie zamordowanych dzieci, wielokroć powielane w książkach, w setkach artykułów prasowych, przez portale internetowe, pokazywane w Telewizji i na objazdowych wystawach, stało się, jak napisał portal „Polska Niepodległa” – „To prawdopodobnie jedno z największych fałszerstw w historii nie tylko polskiej fotografii. Wstrząsające, wręcz drastyczne w swej wymowie zdjęcie zamordowanych dzieci, wielokroć powielane w książkach, w setkach artykułów prasowych, przez portale internetowe, pokazywane w Telewizji i na objazdowych wystawach, stało się, jak napisał portal „Polska Niepodległa” – „Ikoną męczeństwa Polaków na Wołyniu”. Naturalną konsekwencją była inicjatywa środowisk kresowych wzniesienia w centrum Warszawy, na Placu Grzybowskim, 300 metrów od Pałacu Kultury i Nauki, monumentalnego pomnika „ukraińskiego ludobójstwa”, dla którego inspiracją i pierwowzorem było wspomniane zdjęcie.

Po raz pierwszy zdjęcie to zamieszczono w 1993 r. w czasopiśmie „Na Rubieży” (nr 3), organie prasowym Stowarzyszenie UOZUN. Podpis pod zdjęciem brzmiał: „Dzieci polskie zamęczone i pomordowane przez oddział Ukraińskiej Powstańczej Armii w okolicy wsi Kozowa, w woj. tarnopolskim, jesienią 1943 roku (ze zbiorów dr. Stanisława Krzaklewskiego)”. W 1995 r. zdjęcie opublikował w swojej książce historyk AK Okręgu Lwowskiego Jerzy Węgierski, tym razem przypisując dokonanie tego okrutnego mordu Ukraińcom z SS „Galizien”.

Największą rolę w upowszechnieniu „fałszywki” odegrał niewątpliwie dr Aleksander Korman z Wrocławia. Umieścił ją m.in. na okładce swojej książki Ludobójstwo UPA na ludności polskiej – dokumentacja fotograficzna (2003), w wielu artykułach, upowszechnił w prasie i TV. Opracował też misterną historię fotografii: według Kormana wykonał ją nieznany z nazwiska mieszkaniec Kozowej, przez ocalałych z rzezi Polaków dostarczona do placówki AK na przedmieściach Lwowa (Korman podaje nawet je dane: 14 Pułk AK), skąd za pośrednictwem i z poświęceniem kilku kolejnych, wymienionych z nazwiska osób, trafiła po latach do jego zbiorów.

„Droga do samostijnej Ukrainy”

Oprócz historii dr Korman dorobił zdjęciu odpowiednią ideologię. W książce Stosunek UPA do Polaków na ziemiach południowo-wschodnich II RP pisze tak:

„„Fotografia przedstawia widocznych z jednej strony czworo polskich dzieci przytwierdzonych do drzewa tworząc – jak wówczas mówiono – «wianuszek». Drzewo to było jednym z wielu na polnej alei starych drzew wiodących do folwarku. Przy każdym drzewie, oprawcy tworzyli podobne «wianuszki» z polskich dzieci, a na transparencie zawieszonym nad drogą miał widnieć napis: «Droga do samostijnej Ukrainy»...

Prezentowana na fotografii zbrodnia dzieciobójstwa, była najprawdopodobniej rezultatem «uroczystego» przyjmowania rekruta do UPA, polegającego na tym, że każdy z nich dokonywał zabójstwa jednego dziecka – Lacha w dowód, że zasługuje na miano «wojaka» i złożenie przysięgi UPA na rewolwer lub pistolet. Była to swoista upowska zbrodnicza solidarność”.

Z kolei w książce „Ludobójstwo UPA…”, opatrzył zdjęcie następującym komentarzem: „Żołnierze UPA w 1943 i 1944 roku poczynili wiele takich wianuszków z dzieci, przybijając je do drzewa w alei, którą nazwali «drogą do samostijnej Ukrainy»”.

image

Fałszerstwo wyszło na jaw w 2007 r. przy okazji prezentacji gotowej już makiety pomnika ofiar ludobójstwa OUN-UPA, według projektu jednego z najwybitniejszych polskich artystów – rzeźbiarzy Mariana Koniecznego, autora słynnej warszawskiej „Nike”. Monumentalny pomnik miał mieć postać drzewa z konarami w kształcie skrzydeł. W pień obwiązany kolczastym drutem „wrastały” ciała dzieci. Projekt spotkał się z krytyką z uwagi na drastyczną wymowę, ale przy okazji wyszło na jaw fałszerstwo zdjęcia.

Dariusz Stola i Ada Rutkowska w dodatku do „Rzeczypospolitej” – „Plus i Minus” z 19 maja 2007 r. ujawnili, że zdjęcie przedstawia w rzeczywistości czworo cygańskich dzieci, zamordowanych 20 lat wcześniej, w nocy z 11/12 grudnia 1923 r. koło wsi Antoniówka w powiecie radomskim, wówczas na Kielecczyźnie, przez obłąkaną wskutek panującego wtedy głodu i mrozów, matkę Mariannę Dolińską. Zdjęcie było opublikowane zarówno przed wojną w „Roczniku Psychiatrycznym”, jak i po wojnie w „Podręczniku medycyny sądowej dla studentów i lekarzy” (1948) autorstwa prof. Wiktora Grzywo-Dąbrowskiego, kierownika Zakładu Medycyny Sądowej Uniwersytetu Warszawskiego. Tego samego, który w marcu 1947 r. na polecenie ministra Obrony Narodowej przeprowadził sekcję zwłok gen. Karola Świerczewskiego. Piszę o nim szerzej w mojej książce Akcja „Wisła” 1947. W czasie wojny opublikowała zdjęcie na pierwszej stronie gadzinówka „Nowy Kurier Warszawski”, opatrując je nadtytułem „Tak walczą bolszewicy”.

Dziennikarskie śledztwo ujawniło jeszcze jedno. W celu uwiarygodnienia „autentyczności” fotografii i podkreślenia wymowy „okrucieństwa” popełnionej przez Ukraińców zbrodni, na zdjęciach publikowanych przez Stowarzyszenie UOZUN i dr. Kormana – dorobiono drut kolczasty, którym przywiązano do drzewa powieszone dzieci. Na żadnej z oryginalnych fotografii – wykonanych w 1923 r. w trzech różnych ujęciach przez technika policyjnego – drutu nie ma.

„Kłamstwo wołyńskie” kontra Akcja „Wisła”

Pisząc w swoich wspomnieniach o „Pisząc w swoich wspomnieniach o „przesadnym ocenianiu strat polskich” przez ośrodek wrocławski, Andrzej Żupański nie wiedział prawdopodobnie wówczas jeszcze, że upublicznienie i nagłośnienie wiosną 1997 r. informacji o 500 tys. ofiar ukraińskiego ludobójstwa nie było dziełem przypadku. Poza zapowiedzią podpisania polsko-ukraińskiego oświadczenia o “porozumieniu i pojednaniu” podczas wizyty prezydenta Polski w Kijowie, miało ono ścisły związek z podjętą w tym samym czasie przez Stowarzyszenie UOZUN kampanią mającą na celu niedopuszczenie do przyjęcia przez polski Sejm uchwały potępiającej Akcję „Wisła” w 50. rocznicę jej przeprowadzenia oraz zablokowania budowy pomnika poświęconego Ukraińcom więzionym i zamordowanym w polskim komunistycznym obozie koncentracyjnym w Jaworznie (1947-1949).

Mijają 54 lata od czasu, kiedy z rodzicami uciekłam spod noża nacjonalistów ukraińskich. Dosłownie”. […]

Tak senator Maria Berny rozpoczyna swoje oświadczenie odczytane 17 kwietnia 1997 r. podczas 97 posiedzenia Senatu RP III kadencji. I choć senator Berny prawda miesza się z fikcją – bo, jak wynika z jej nieco później spisanych wspomnień, Ukrainiec nie tylko nie chciał jej zakłóć nożem, co wręcz za cenę używanego kilimu przeszmuglował ją z Wołynia do Generalnego Gubernatorstwa drabiniastym wozem ukrytą w sianie przed niemieckim patrolem strzegącym granicznego mostu na rzece Bug w Uściługu – to dalej w jej czytaniu było już tylko mocniej: o siekierach, obrzynach, kłonicach, „o zażywaniu rokoszy mordowania”, „o dyszących żądzą mordu hordach”. Tekst oświadczenia senator Berny wręczyła marszałkom Senatu i Sejmu, prezydentowi RP, upowszechniła w mediach, opublikowała we wspomnieniach.

Maria Berny urodziła się we wsi Trościanka w powiecie łuckim na Wołyniu. W latach 1993-1997 i 2001-2005 była senatorem wybranym z woj. wrocławskiego. Cały czas wierna Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR), później w SdRP i SLD. Pewnego dnia – jak pisze w swoich wspomnieniach – znajduje w swojej senatorskiej skrytce na pocztę projekt uchwały Sejmu potępiającej Akcję „Wisła”. Według niej pod projektem widniały podpisy Jacka Kuronia, posłów z Unii Wolności, ludzi ze świata kultury.

W rzeczywistości chodziło o „Apel intelektualistów polskich”, skierowany do marszałka Sejmu RP w marcu 1997 r. w przededniu 50. rocznicy Akcji „Wisła” w sprawie podjęcia uchwały potępiającej deportację Ukraińców w 1947 r., na wzór uchwały Senatu, przyjętej 3 sierpnia 1990 r. Apel podpisało 191 osób, m.in.: Leszek Balcerowicz, Władysław Bartoszewski, Bogdan Borusewicz, Andrzej Friszke, Bronisław Geremek, Jerzy Giedroyc, Jarosław Gowin, Adam Hanuszkiewicz, Gustaw Holoubek, Jacek Kuroń, Tadeusz Mazowiecki, Adam Michnik, Czesław Miłosz, Andrzej Wajda, a nawet Kornel Morawiecki, ojciec obecnego premiera.

Marszałkiem Sejmu był wtedy Józef Zych z PSL - relacjonuje Maria Berny. Poszłam do niego z tym projektem, starałam się wyjaśnić, że Akcji „Wisła” nie można rozpatrywać w całkowitym oderwaniu od mordów wołyńskich. Pełna emocji powiedziałam, że jeśli wprowadzi tę uchwałę do porządku dziennego to ja, nie zważając na regulamin Sejmu, na Straż Marszałkowską, a nawet zasady dobrego wychowania, wedrę się na trybunę sejmową i zrobię skandal równy postępkowi Rejtana i nie dopuszczę do podjęcia takiej uchwały”.

Jest marzec 1997 r. Zbliża się nieuchronnie koniec III kadencji Senatu. Maria Berny już wie, że notowania poskomunistycznej SdRP spadają, a wraz z nimi maleją jej szanse na zdobycie niezbędnej liczby głosów w następnych wyborach. Szuka więc nowych sojuszników. W takich okolicznościach 30 marca 1997 r. trafia do siedziby Stowarzyszenia Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów we Wrocławiu. Bierze udział w poufnej naradzie, podczas której, zapada decyzja o podjęciu wspólnych działań, mających na celu nie dopuszczenie do przyjęcia przez Sejm uchwały potępiającej Akcję „Wisła”, o co apelują intelektualiści polscy, oraz budowy pomnika upamiętniającego Ukraińców więzionych w Jaworznie. Ale tak naprawdę, nie chodziło tylko o pomnik. Dokładnie w tym samym czasie pod głosowanie Sejmu i Senatu miał wejść projekt nowelizacji ustawy o kombatantach i osobach represjonowanych. Jedna z propozycji zmian mogła doprowadzić do przyznania uprawnień również Ukraińcom – ofiarom Akcji „Wisła”, byłym więźniom Centralnego Obozu Pracy w Jaworznie (1947-1949).

Odcięłam się zdecydowanie – relacjonuje przebieg wspomnianej narady senator Berny – – relacjonuje przebieg wspomnianej narady senator Berny – od uchwalonego przez Senat pierwszej kadencji apelu potępiającego akcję „Wisła”. Apel uchwalony na fali solidarnościowego antykomunizmu poniża godność naszego narodu. Zobowiązałam się do podjęcia wszelkich działań, by nie dopuścić do budowy pomnika w Jaworznie. Kiedy okazuje się, że to my Polacy, mamy potępić akcję „Wisła”, że to my, Polacy, mamy w Jaworznie wybudować pomnik naszym mordercom, nie mogę milczeć. Nie mogę dopuścić, by polskie dzieci wstydziły się, że ich dziadowie mordowali Ukraińców, kiedy było wręcz odwrotnie. Przybliżone dane mówią o wymordowaniu 0,5 miliona Polaków, 300 tys. Żydów i 35 tys. Ukraińców”.

Cel, o którym mówi Berny, można było osiągnąć tylko w jeden sposób: Poprzez permanentne nagłaśnianie ogromu zbrodni popełnionych przez UPA i Ukraińców na Wołyniu, odwrócić uwagę opinii publicznej od polskich zbrodni popełnionych wobec Ukraińców – deportacji 150 tys. osób pod pretekstem likwidacji UPA i osadzenia części z nich w obozie koncentracyjnym. Dlatego też Stowarzyszenia Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów we Wrocławiu i senator Maria Berny posłużą się liczbą 500 tys. zamordowanych, a nie tą, pięciokrotnie niższą, podaną w notatce Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Choć była ona, prawdopodobnie, najbliższa prawdy – do tego celu okazała się zupełnie nieprzydatna. Nic przeto dziwnego, że Berny nigdy jej nie upubliczni. Nawet w swoich wspomnieniach.

„To takie nędzne...”

Antyukraińska retoryka nie pomogła senator Berny. Wprawdzie projekt uchwały sejmowej w sprawie Akcji „Wisła” zdołano zablokować, jednak mandatu senatorskiego na kolejną kadencję nie zdobyła. Przez następne cztery lata będzie radną sejmiku dolnośląskiego. Do Senatu powróci w 2001 r. i to wówczas, w pamięci potomnych zapisze się jako zagorzała orędowniczka uznania męczeństwa Polaków na „Kresach” za ukraińskie ludobójstwo i poprzysięgła przeciwniczka uznania Akcji „Wisła” za zbrodnię komunistyczną. Wielokrotnie powtarzać będzie, że za Akcję „Wisła” nigdy nie przeprosi, ponieważ „była podjęta i przeprowadzona w interesie zarówno Polaków, jak i wielu Ukraińców”. Podobnie konsekwentnie odrzucała ukraińskie deklaracje przeprosin za zbrodnię wołyńską, twierdząc, że ”. Podobnie konsekwentnie odrzucała ukraińskie deklaracje przeprosin za zbrodnię wołyńską, twierdząc, że „przeprosić to można za nieporozumienie rodzinne, ale nie za historię”.

Maria Berny nie skrywała też swoich antypatii do Ukrainy i sympatii dla Rosji. Nie kryła satysfakcji z faktu przesłania w lipcu 2013 r. do marszałek Sejmu Ewy Kopacz listu podpisanego przez 148 prorosyjskich deputowanych do Rady Najwyższej Ukrainy. “Ta duża grupa reprezentantów ukraińskiego narodu nawołuje do odkrywania prawdy, do zapobieżenia fali narastającego nacjonalizmu na Ukrainie”. A w chwilę potem, w jednym z komentarzy pod wpływem obejrzanej w Telewizji relacji z kijowskiego „Majdanu” napisze w swoich wspomnieniach:

Już wtedy wydawało mi się, że bezpieczniej będzie dla Polski, jeśli władzę w Ukrainie przejmie opcja wschodnia. Z niedobitkami UPA i OUN może sobie poradzić tylko Rosja. […] Widzę rozradowaną twarz Jerzego Buzka, jak czytając z kartki ukraińskie słowa, zagrzewa do walki zgromadzone tłumy, zapewnia o swoim i naszym poparciu. Wydaje mi się to takie nędzne!

Jednego Maria Berny nie zdołała. Zablokować budowy pomnika poświęconego Ukraińcom, Niemcom, Ślązakom i Polakom więzionym i zamordowany w polskim komunistycznym obozie koncentracyjnym w Jaworznie. Uroczyste odsłonięcie pomnika przez prezydentów Polski – Aleksandra Kwaśniewskiego i Ukrainy – Leonida Kuczmę, miało miejsce 23 maja 1998 r. Prezes Rady Ministrów prof. Jerzy Buzek w wygłoszonym wówczas przemówieniu powiedział m.in.:

„Nie opodal ledwie ostygłych krematoriów Oświęcimia i Brzezinki, oprawcy uzurpujący sobie prawo do działania w imieniu państwa polskiego tworzyli nowy obóz koncentracyjny, którego ofiarami na ponad dziesięć lat stali się Polacy, Ukraińcy i Niemcy”.

E.M.

Pani Bohdannie Biłyj dziękuję za pomoc w poszukiwaniu materiałów wykorzystanych przy pisaniu tego tekstu.


Tylko dwie instytucje w Polsce podjęły próbę całościowego opracowania strat polskich na Wołyniu i na całych „Kresach”. Były to Główna Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu (GKBZpNP) i Ośrodek „Karta” w Warszawie. Ani jedna, ani druga nie upubliczniły dotychczas pełnych rezultatów swoich prac.

Komisja została powołana dekretem z 10 listopada 1945 r. Początkowo jako Główna Komisja Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce. Po powstaniu Niemieckiej Republiki Demokratycznej (NRD) w 1949 r. zbrodnie „niemieckie” w nazwie zamieniono na „hitlerowskie”, by nie razić uczuć sąsiadów zza Odry. Dokładnie odwrotna sytuacja miała miejsce po powstaniu niepodległej Ukrainy. Zbrodnie „nacjonalistów ukraińskich” podniesiono w Polsce do rangi zbrodni ogólnonarodowej i nazywano „ukraińskimi”, a odczuciami sąsiadów zza Bugu i znad Dniepru nikt się specjalnie nie przejmował.

Jeszcze w latach osiemdziesiątych ub. wieku Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce (GKBZHwP) rozszerzyła zasięg terytorialny prowadzonych śledztw o byłe województwa wschodnie II Rzeczypospolitej, które po ustaleniu nowej granicy wschodniej Polski w lipcu 1944 r. znalazły się w składzie Ukrainy, Białorusi i Litwy. Nieformalnie śledztwami objęto wówczas również zbrodnie popełnione przez ukraińskich nacjonalistów, a nieco później zbrodnie sowieckie. Wtedy to kilku wybranym Okręgowym Komisjom Badania Zbrodni Hitlerowskich, powołanym w miastach wojewódzkich (Lublin, Katowice, Kraków, Wrocław), przydzielono śledztwa obejmujące swym zasięgiem odpowiednio Wołyń, Stanisławowskie, Tarnopolskie, Lwowskie. Na tej samej zasadzie rozdzielano śledztwa dotyczące Wileńszczyzny, Nowogródzkiego i Polesia.

Badanie, a nie ściganie zbrodni

Priorytetem GKBZHwP było badanie, a nie ściganie zbrodni. Główna Komisja oraz Okręgowe Komisje miały wprawdzie prawo do prowadzenia dochodzeń, przesłuchiwania świadków, a także zlecania tych czynności milicji, prokuraturom cywilnym oraz innym organom, jednakże nie mogły, jak to ma miejsce obecnie w przypadku Instytutu Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu (KŚZpNP), kierować samodzielnie do sądu aktów oskarżenia. Komisje prowadziły śledztwa, gromadziły materiał dowodowy w sprawie, a następnie, gdy uznano, że jest on wystarczający, akta przekazywano polskim prokuraturom powszechnych lub wysyłano do prokuratury zachodnioniemieckiej z centralą w Ludwigsburgu, specjalizującej się w ściganiu zbrodniarzy hitlerowskich, które podejmowały decyzję o skierowaniu lub też nie sprawy do sądu.

Trzon Komisji tworzyli ludzie z wykształceniem prawniczym, historycy, dokumentaliści, specjaliści w różnych dziedzinach związanych z okupacją niemiecką. Wykonywali oni ogromną i niezwykle pożyteczną pracę wspomagającą i odciążającą pion śledczego. Zajmowali się wyszukiwaniem informacji w archiwach, poszukiwaniem świadków, a nawet ich przesłuchiwaniem. Dziś nazwalibyśmy ich researcherami.

To właśnie Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce wydała, jako pierwsza, w 1990 r. książkę Jerzego Turowskiego i Władysława Siemaszki, Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich dokonane na ludności polskiej na Wołyniu 1939-1945, będącą pierwowzorem wersji opracowanej później z udziałem Ewy Siemaszko.

Jednym z najbardziej znanych pracowników Komisji był dr Jacek Wilczur. Tytułował się: „Główny specjalista Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce”. Zasłynął ze sprawy Iwana Demianiuka. Jako oskarżyciel posiłkowy reprezentował państwo polskie na jego procesie w Izraelu, co opisał w swojej książce Ścigałem Iwana Groźnego (1993).

„Było tego na oko ponad 100 tomów…”

Opisany w pierwszej części „Mitu 100 tysięcy” incydent z udziałem dyrektora Okręgowej Komisji w Krakowie Ryszarda Kotarby, który przyjechał do Wrocławia na zaproszenie organizacji kresowych, by zaprezentować zgromadzone dotychczas dane dotyczące strat ludności polskiej w woj. tarnopolskim, jest niezwykle istotny jeszcze z jednego powodu. Ujawnia bowiem skrywany dotychczas wstydliwie fakt, iż już w latach 80, czyli jeszcze w czasach głębokiej komuny, Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, a potem Główna Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu oraz podległe jej Okręgowe Komisje, prowadziły zakrojone na szeroką skalę śledztwa w sprawach zbrodni popełniony przez UPA.

„Umówiliśmy się z dyrektorami Okręgowych Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce – opowiada dr Ryszard Kotarba – że zaczynamy prowadzić również śledztwa na kierunku wschodnim. Podzielono teren ówczesnych Kresów między kilka Komisji. Zrobiliśmy to wbrew Kąkolowi, ówczesnemu dyrektorowi Głównej Komisji. Pan wie, kim był Kąkol? [Kazimierz Kąkol – dyrektor GKBZH (1985-1989), wcześniej kierownik Urzędu do Spraw Wyznań (1974-1980) – EM]. [Kazimierz Kąkol – dyrektor GKBZH (1985-1989), wcześniej kierownik Urzędu do Spraw Wyznań (1974-1980) – EM]. Nam chodziło przede wszystkim o zbrodnie sowieckie. Ale przy tej okazji, w zeznaniach świadków, pojawiły się również sprawy zbrodni popełnionych przez UPA na Polakach. Przesłuchano w tej sprawie tysiące świadków. Wysyłaliśmy pisma do prokuratorów na terenie całego kraju w sprawie przesłuchania świadków mieszkających w innych województwach. Wiedzieliśmy, że to jest ostatni moment. Dziś większość z nich już nie żyje”.

Zgromadzono w ten sposób w Okręgowych Komisjach ogromny materiał zawierający szczegółowe informacje dotyczące mordów na ludności polskiej popełnionych przez UPA w poszczególnych miejscowościach, liczb i nazwisk ofiar. „Było tego – jak się wyraził dr Ryszard Kotarba – na oko ponad 100 tomów”. Tylko w krakowskiej Komisji, którą wtedy kierował.

Zatem środowiska kresowe doskonale były zorientowane, że to na zeznaniach członków ich społeczności, przesłuchiwanych przez prokuratorów Komisji w ramach prowadzonych śledztw, spoczywa ciężar gromadzonego materiału dowodowego. Powielane po dziś dzień opinie, jakby dopiero wiele lat po upadku komunizmu i odzyskaniu niepodległości przez Polskę, możliwe było podjęcie prac nad dokumentowaniem strat ludności polskiej na „Kresach”, rozmijają się z prawdą.

O tym, jak „mit” spotkał się z prawdą...

Jednym z nielicznych, który był świadom tego, jak istotną wiedzę w sprawie liczby polskich ofiar może posiadać GKBZpNP, był przewodniczący Środowiska Żołnierzy 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK Andrzej Żupański. Uzmysłowiła mu to zarówno tajna notatka wicedyrektora Głównej Komisji dr. Stanisława Kaniewskiego, opracowana w 1997 r., jak i dane zaprezentowane w 1995 r. we Wrocławiu przez dyrektora Okręgowej Komisji BZpNP w Krakowie Ryszarda Kotarbę. W obu przypadkach ustalenia Komisji były diametralnie różne od oceny strat podawanych przez środowiska kresowe.

Andrzej Żupański z wykształcenia był inżynierem chemikiem. Przez ponad 20 kierował jednym z największych zakładów farmaceutycznych „Polfa” w Tarchominie. Rzetelność i odpowiedzialność miał we krwi. Był świadom, że podobnie jak w chemii, tak i w tym przypadku, niedotrzymywanie się określonych procedur, zachwianie odpowiednich proporcji, nieprzestrzeganie zasady rzetelności badań, może „wysadzić w powietrze” również wiarygodność środowisk kresowych i w konsekwencji poważnie utrudnić, jeśli nie zablokować dialog polsko-ukraiński. Może też prowadzić do wyprodukowania „podróbki”, która – w tak wrażliwej materii, jaką jest liczenie ofiar krwawych waśni sąsiadujących ze sobą narodów, podobnie jak w przypadku leków – wyrządzi więcej szkody, niż da pożytku. Ale równie dobrze, przy maksimum złej woli, może doprowadzić do jednego i do drugiego.

We wrześniu 1997 r., tj. w kilka miesięcy po opublikowaniu przez Stowarzyszenie UOZUN „Informacji” na temat 200 tys. zamordowanych Polaków – Andrzej Żupański zwrócił się do dyrektora GKBZpNP i do prezesa Stowarzyszenia UOZUN z propozycją spotkania w celu wspólnego przedyskutowania rozbieżności w ocenie polskich strat. Niepokoiła go szczególnie pięciokrotna różnica w ustaleniach Głównej Komisji i Stowarzyszenia.

„Uważaliśmy – relacjonuje Żupański – że przedstawienie założeń i sposobów ustalania szacunków może spowodować przybliżenie ocen wszystkich ośrodków, co miałoby ogromne znaczenie dla wiarygodności polskich twierdzeń. Główna Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu nigdy, do momentu jej likwidacji jako jednostki samodzielnej, w pełni oficjalnie nie ogłosiła wyników prowadzonych przez wiele lat dochodzeń w sprawie zbrodni Ukraińców. Osoby, z którymi mieliśmy kontakt, były pełne najlepszych chęci i przygotowały kilka dokumentów przedstawiających sumaryczne wielkości strat poniesionych przez polską ludność z ręki nacjonalistów ukraińskich. Ale nigdy Główna Komisja nie ogłosił tych dokumentów «urbi et orbi» z podpisem dyrektora Komisji. Wydawane dokumenty były podpisywane zawsze przez zastępcę dyrektora p. dr. Stanisława Kaniewskiego i nie były ogłaszane w mediach centralnych. W rezultacie mogły być ignorowane przez tych, dla których były niewygodne”.

Do spotkania doszło 30 stycznia 1998 r. w siedzibie Głównej Komisji BZpNP, która mieściła się w budynku Ministerstwa Sprawiedliwości w alejach Ujazdowskich w Warszawie. Komisję reprezentowali dr Stanisław Kaniewski i przedstawiciele Okręgowych Komisji, zaś środowiska kresowe – Andrzej Żupański, Szczepan Siekierka, Ewa Siemaszko i prof. Edmund Bakuniak. Spotkanie miało następujący przebieg. Najpierw wyniki własnych badań polskich strat w poszczególnych województwach omówili przedstawiciele Okręgowych Komisji BZpNP. Następnie, w imieniu Stowarzyszenia UOZUN, swoje ustalenia referowała Ewa Siemaszko. Po wystąpieniach stron przystąpiono do omówienia różnic w ocenie polskich ofiar.

Niestety – jak wspomina to spotkanie Andrzej Żupański – – jak wspomina to spotkanie Andrzej Żupański – nie doszło nawet do najmniejszych uzgodnień, choćby do wyjaśnienia pojęcia mnożnika wyrażającego stosunek liczby ofiar ustalonej przy pomocy dowodów do liczby ofiar przyjętej na podstawie szacunków. Zebrani nie zgodzili się z naszymi przedstawicielami. Zgodnie twierdzili, że istotną cyfrą trudną do zakwestionowania jest ilość wsi zaatakowanych, czy ilość zagród spalonych. Brak porozumienia w tej podstawowej sprawie uznaliśmy za duże nasze niepowodzenie”

Kreatywna buchalteria ofiar Pani Ewy

O co tak naprawdę poszło uczestnikom tego spotkania? O dwie kwestie. Pierwsza – dotyczyła liczby polskich ofiar w Galicji Wschodniej, która już wcześniej głęboko poróżniła przewodniczącego Stowarzyszenia UOZUN Szczepana Siekierkę (według jego danych 127 tys. zamordowanych) z Główną Komisję (20-25 tys.). Na domiar złego w trakcie spotkania Andrzej Żupański, zgodnie zresztą z ustaleniami seminarium „Polska-Ukraina: trudne pytania”, przyznał w tej kwestii rację Komisji, czym naraził się zarówno Siekierce, jak i Siemaszko. Później we wspomnieniach napisze, że „spotkanie to było dla p. Ewy Siemaszko okazją do określenia publicznie naszych seminariów «działaniem antypolskim»” [A. Żupański, Droga do prawdy o wydarzeniach na Wołyniu, s. 141].

Przyklejenie komuś łatki, że jest się „antypolskim”, było niczym „pocałunek śmierci”. W najlepszym wypadku mogło się skończyć oskarżeniem o „motykowanie historii”.

Druga kwestia sporna miała związek z diametralnie odmiennym podejściem do metodologii liczenia strat polskich na „Kresach”. Jej kwintesencją był wspomniany przez Żupańskiego „mnożnik”. Nie wiadomo, kto pierwszy wpadł na pomysł, by metodą tą posłużyć się w liczeniu ofiar polsko-ukraińskiego konfliktu, ale jedno jest pewne. Rozwinęła ją, opanowała do perfekcji i „wprowadziła na salony” polskiej nauki Ewa Siemaszko. Technolog żywienia z wykształcenia, dokumentalista martyrologii polskiej na „Kresach” z powołania.

Dla pracowników GKBZpNP dokumentujących zbrodnie na „Kresach”, stosowanie przy liczeniu ofiar tzw. „mnożnika” określającego stosunek liczby ofiar ustalonej przy pomocy dowodów do liczby ofiar przyjętej na podstawie szacunków, zaprezentowane przez Ewę Siemaszko, było po prostu nie do zaakceptowania. Według prokuratorów Komisji kryterium niepodważalnym była liczba osób zamordowanych w poszczególnych miejscowościach, podana przez świadków w protokołach przesłuchań. Niekoniecznie znanych z nazwiska. Tylko takie dane, po ich zweryfikowaniu zeznaniami innych świadków, mogły być podstawą do ustalenia liczby ofiar.

Dla lepszego przedstawienia metodologii, w oparciu o którą zbudowano mit 100 tys. ofiar „rzezi wołyńskiej”, posłużę się danymi opublikowanymi przez Ewę Siemaszko w artykule Bilans zbrodni oraz w książce Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945, tom II, s. 1040-1057, której jest współautorką.

image

E. Siemaszko, Bilans zbrodni [w:] „Biuletyn IPN" 2010, nr 7–8, s. 70-94 (tabela).

Powyższa tabela zawiera następujące rubryki:

1. Liczba ustalonych miejscowości, w których mordowano Polaków.

Według danych Ewy Siemaszko mordów na Polakach dokonano w 1865 miejscowościach na Wołyniu i w 2279 w Galicji. Z kolei w swej książce Ludobójstwo… podaje liczbę 1721 miejscowości, w których Polacy zostali zamordowani, a ponadto 2189 miejscowości, w których Polacy mieszkali, lecz brak jest informacji o ich losie i ofiarach. Ta druga grupa miejscowości będzie podstawą do obliczenia danych zawartych w rubryce 4. „Liczba ofiar szacowana ponad liczby ustalone”.

2. Liczba zamordowanych znanych z nazwiska.

To osoby, których nazwiska ustalono na podstawie relacji świadków lub innych materiałów (wspomnień, listów, dokumentów archiwalnych, kościelnych aktów zgonów). To jedyna, w miarę wiarygodna, liczba ofiar, choć, jak wskazują na to najnowsze badania prowadzone w Ukrainie, nie wolna od błędów i przekłamań. Dla Wołynia wynosi ona – 22 113 osób, Galicji Wschodniej – 20 383. W książce Ludobójstwo… Ewa Siemaszko określa liczbę Polaków zamordowanych na Wołyniu, znanych z nazwiska, nieco niżej – 19 379 osób.

3. Udokumentowana liczba zamordowanych.

To suma liczb osób „zamordowanych znanych z nazwiska” i „zamordowanych nieznanych z nazwiska”, ale zdaniem autorki udokumentowanych na podstawie relacji i innych materiałów. W przypadku Wołynia: „udokumentowana liczba zamordowanych” wynosi – 38 600 osób (wg książki Ludobójstwo…, 36 750 osób), w tym: 22 113 (57,29%) „znanych z nazwiska” i 16 487 (42,71%) „nieznanych z nazwiska”. Dla Galicji: „udokumentowana liczba zamordowanych” – 50 100 osób, w tym 20 383 (40,68%) „znanych z nazwiska” i 29 717 (59,32%) „nieznanych z nazwiska”.

4. Liczba ofiar szacowana ponad liczby ustalone.

Zawiera szacunkową liczbę Polaków zamordowanych w 252 miejscowościach „ miejscowościach „o częściowo ustalonej liczbie ofiar”, 140 miejscowościach miejscowościach „o nieznanej liczbie ofiar” i w 1787 miejscowościach, w których, jak pisze Ewa Siemaszko, „ miejscowościach, w których, jak pisze Ewa Siemaszko, „losy Polaków nie są w ogóle znane”,. Łącznie na Wołyniu miejscowości, dla których liczbę ofiar ustalono szacunkowo, przy pomocy wspomnianego „mnożnika”, było 2189.

image

Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945, tom II, s. 1057.

Według Ewy Siemaszko liczba Polaków zamordowanych na Wołyniu w tych 2189 miejscowościach „szacowana ponad liczby ustalone” wynosi 21 400 osób. Natomiast w trzech województwach Galicji – 20 680 zamordowanych. W obu przypadkach „liczba szacowana ofiar” jest niemalże równa „liczbie zamordowanych znanych z nazwiska”. Bardziej obrazowo pokazuje to powyższy diagram zamieszczony przez Ewę Siemaszko w książce Ludobójstwo…,s. 1057.

Jak to obliczono w przypadku Wołynia? Autorka wyszła z założenia, że skoro miały miejsce udokumentowane ataki UPA na Polaków zamieszkałych w 1721 miejscowościach, dla których liczba zamordowanych „znanych z nazwiska” wynosi 22 113 osób (średnia 12 ofiar na jedną miejscowość), a „udokumentowana liczba zamordowanych” – 38 600 osób (średnia 22), to przyjmując za fakt oczywisty, że Ukraińcy, kierując się zbrodniczą ideologią integralnego nacjonalizmu, zamierzali zgładzić wszystkich Polaków – pomimo braku jakichkolwiek danych (relacji świadków, meldunków podziemia, itp. dokumentów) potwierdzających dokonanie przez UPA mordów w większości z pozostałych 2189 miejscowości zamieszkanych przez ludność polską – uprawnione jest stwierdzenie, że również w każdej z nich został zamordowana pewna, określona liczba osób.

Liczbę tę obliczono w oparciu o „mnożnik”, wyrażający stosunek liczby ofiar udokumentowanych do liczby ofiar przyjętych na podstawie szacunków. Ile wynosi ten „mnożnik”, nie wiadomo. To jedna z tajemnic „mitu”, równie pilnie strzeżona i zmienna, jak kody szyfrowe niemieckiej „Enigmy”.

Brak świadków i dokumentów potwierdzających fakt dokonania zbrodni w tych miejscowościach – według Ewy Siemaszko – jedynie uprawdopodabnia przyjęte kryterium liczenia ofiar. Jej zdaniem przypadki wymordowania wszystkich mieszkańców polskich wsi na Wołyniu, a w szczególności kolonii, nie należały do odosobnionych. To prawda. Ale czy było ich łącznie aż 21 400?

Uwaga: Liczba 1721 miejscowości, dla których, wg E. Siemaszko, znane są dane dot. zamordowanych Polaków na Wołyniu, dodana do 2189 miejscowości = 3910. Według danych spisu powszechnego z 1931 r. w woj. wołyńskim było 2743 miejscowości.

5. Prawdopodobna liczba zamordowanych Polaków.

To suma „udokumentowanej liczby zamordowanych” i „liczby ofiar szacowanej ponad liczby ustalone”, co daje łączną liczbę wszystkich ofiar. Wg Ewy Siemaszko łączna liczba Polaków zamordowanych na „Kresach” wynosi – 130 800 osób, w tym Wołyń – 60 000 osób i Galicja Wschodnia – 70 800 osób.

Reasumując:

Od 19 379 do 22 113 osób – to łączna liczba Polaków zamordowanych na Wołyniu w latach 1939-1945, znanych z nazwiska, w zależności od publikacji Ewy Siemaszko.

36 750 do 38 600 osób – to udokumentowana łączna liczba Polaków zamordowanych na Wołyniu w latach 1939-1945, w tym znanych i nieznanych z nazwiska. Z uwagi na brak dostępu do źródeł na podstawie, których została opracowana, jest uznawana za prawdopodobną.

61 400 do 77 887 – tyle brakuje do 100 tys. zamordowanych na Wołyniu.

***

30 stycznia 1998 r. można uznać za datę historyczną. Dla Stowarzyszenia UOZUN i Ewy Siemaszko był to sygnał, że nie wszyscy, którzy dysponują wiedzą na temat wielkości polskich strat na Wołyniu i w Galicji (w tym konkretnym przypadku szerszą i bardziej rzetelną), mimo iż są Polakami, będą skłonni przyjąć ich metody kreatywnej buchalterii ofiar za obowiązującą. Mają więc do wyboru dwie możliwości: zaakceptować kryteria Głównej Komisji BZpNP i wyniki ich badań lub je odrzucić.

Pierwsze – oznaczałoby zgodę na kilkukrotne zmniejszenie liczby polskich ofiar na „Kresach”, a w konsekwencji wytrącenie najważniejszego argumentu – o wyjątkowości „ukraińskiego ludobójstwa”.

Drugie – wymagało sięgnięcia po argumenty, które pozwoliłby nie tyle skutecznie zakwestionować ustalenia poszczególnych Okręgowych Komisji dot. liczby polskich ofiar, a tych ani Siemaszko, ani Siekierka nie posiadali, co przede wszystkim całkowicie „zneutralizować” Komisję, jako instytucję, która jako jedyna była w stanie podważyć wiarygodność twierdzeń Stowarzyszenia UOZUN i Ewy Siemaszko. Czyli innymi słowy „zakneblować” Główną Komisję tak, by posiadana przez nią wiedza już nigdy więcej nie zagroziła „mitowi”.

Od narady w dniu 30 stycznia 1998 r. instytucja, która przez ponad trzydziestu lat zajmowała się systematycznie, profesjonalnie i za państwowe pieniądze pochodzące z naszych podatków, dokumentowaniem zbrodni popełnionych na ludności polskiej na Wołyniu i Galicji Wschodniej, już nigdy więcej nie upubliczniła wyników swoich badań.

Czy dlatego, że upublicznienie danych zgromadzonych na podstawie zeznań setek świadków, składanych przed prokuratorami Komisji, zapisanych na tysiącach stron protokołów przesłuchań, wielokroć niższych i rewidujących w sposób drastyczny powszechne wyobrażenia o wielkości polskich ofiar poniesionych z rąk Ukraińców – mogłoby się okazać groźne nie tyle dla Towarzystwa UOZUN i Pani Ewy Siemaszko, co dla kierownictwa Instytutu Pamięci Narodowej?

Komisja likwidacyjna

Uchwałą Sejmu z 18 grudnia 1998 r., czyli w rok od wspomnianej narady z udziałem Andrzeja Żupańskiego, Szczepana Siekierki i Ewy Siemaszko, Główna Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu oraz wszystkie podległe jej Okręgowe Komisje zostały rozwiązane i przekształcone w pion śledczy Instytutu Pamięci Narodowej pod nazwą Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu (KŚZpNP). Przez dwa lata Komisja funkcjonowała w zawieszeniu, czekając na wybór przez Sejm pierwszego dyrektora Komisji Ścigania, co ze względów politycznych przeciągnęło się do 7 sierpnia 2000 r. W tym czasie wszystkie śledztwa prowadzone przez Komisję, jak wspomina dr Ryszard Kotarba, zawieszono, a większość pracowników odeszła lub została zwolniona.

„W każdej z Komisji pozostało po kilka osób, które nie robiły nic, ponieważ nie miały umocowania prawnego do prowadzenia jakichkolwiek śledztw. W Krakowie z pierwotnego naszego zespołu pozostało zaledwie kilku ludzi. Żadnych śledztw w sprawie zbrodni ukraińskich na Kresach już potem nie prowadzono”.

Po wyborze przez Sejm Witolda Kuleszy na dyrektora KŚZpNP, powołano Komisję Likwidacyjną Głównej Komisji i Okręgowych Komisji BZpNP. Kierował nią Antoni Galiński, były dyrektor Okręgowej Komisji w Łodzi, człowiek Kuleszy. To oni zadecydowali o odebrania Okręgowej Komisji BZpNP w Krakowie śledztw dot. zbrodni ukraińskich nacjonalistów na terenie byłego woj. tarnopolskiego i przekazania ich do... Wrocławia! Według dr. Kotarby zadecydowały o tym względy osobiste. Zważywszy jednak na fakt, że Okręgowa Komisja BZpNP we Wrocławiu była już wcześniej obarczona licznymi śledztwami dot. zbrodni popełnionych na terenie woj. lwowskiego, decyzja ta wydaje się co najmniej irracjonalna.

„Kiedy prezesem IPN został Janusz Kurtyka, podjął on próbę przywrócenia do Krakowa śledztw dot. woj. tarnopolskiego. Ale po jego tragicznej śmierci w katastrofie smoleńskiej projekt ten został ostatecznie zaniechany”. [Rozmowa nieautoryzowana z byłym dyrektorem Okręgowej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Krakowie dr. Ryszardem Kotarbą].

Dr Ryszard Kotarba w porę się zreflektował, że liczenie ofiar polsko-ukraińskiego konfliktu to, jak stąpanie po polu minowym. Po rozwiązaniu GKBZpNP pozostał w Instytucie Pamięci Narodowej i zajął się badaniem zbrodni niemieckich i stalinowskich. Jest autorem wielu cennych publikacji, m.in. znakomitej książki o niemieckim obozie w Płaszowie (1942-1945), tym uwiecznionym przez Stevena Spielberga w filmie Lista Schindlera i współautorem książki Literaci a sprawa katyńska – 1945. Obie pozycje wydał krakowski Oddział IPN.

Czy zatem rozwiązanie doświadczonego zespołu, odebranie i przekazanie śledztw wraz ze zgromadzonymi materiałami do Wrocławia – matecznika Stowarzyszenia Upamiętnienia Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów, było gestem dobrej woli ze strony nowego kierownictwa IPN, które miało gwarantować, że ani Ryszard Kotarba, ani nikt inny, nie podważy już ich ustaleń dotyczących liczby zamordowanych Polaków na „Kresach”?

E.M.

Komentarze